24 miejsca. Reportaż z Podlasia.
Pociągiem, autobusem, samochodem, rowerem, nawet balonem – przez ponad rok przemierzałam najbardziej tajemnicze zakątki wschodniej części Podlasia. Spotkałam dziesiątki osób, odwiedziłam ponad dwadzieścia miejscowości.
Blisko Warszawy, a jednocześnie z dala od jej zgiełku i ciągłego pośpiechu. Z każdą kolejną podróżą wyraźniej widziałam, że im dalej na wschód, tym bliżej magii i mistyki. W krainie nie schowanej za miejskim pędem, blichtrem i przepychem. Skąpanej w uroku krajobrazu nieskalanego postępem cywilizacji.
Podlasie to miejsce ścierania się kultur i ośmiu religii. Południowo-wschodnie Podlasie, któremu poświęcony jest reportaż, to obecnie jedyny region w Polsce, gdzie katolicy są mniejszością. Na Podlasiu znajdziemy również meczety Tatarów i synagogi. Mówi się, że Podlasie to region pogranicza politycznego, kulturowego, cywilizacyjnego i wyznaniowego.
Barwna mieszanka kultur: polskiej, litewskiej, białoruskiej i ukraińskiej, sprawiła, że mieszają się tu również języki: polski, białoruski, ukraiński, litewski i rosyjski. Zaobserwowałam to głównie na wsiach. Język podlaski, nazywany też chachłackim czy gwarą ukraińską, jest swoistą miksturą ich wszystkich.
Mieszkańcy są bardzo przyjaźni, mają na twarzy wymalowany spokój i a w sercu gościnność. Są ciekawi przyjezdnych i witają każdego, kto odwiedzi przygraniczne rejony. To oni i ich nieznane katolikom obrządki religijne – jak ślub prawosławny czy coroczna pielgrzymka na Świętą Górę Grabarkę – oraz malownicze krajobrazy sprawiają, że chce się tam wracać, albo wyjechać i zostać na zawsze.
Czeremcha, Drohiczyn, Grabarka, Białystok, Tokary, Bielsk Podlaski, Parcewo, Orla, Pohulanka, Dobrowoda, Policzna, Biała Straż, Zubacze, Klukowicze, Wilanowo, Sycze, Berezyszcze, Siemiatycze, Kleszczele, Dubicze Cerkiewne, Osłowo, Mielnik, Grabarka. Nazwa każdej z tych miejscowości budzi bardzo konkretne wspomnienia.
Grabarka
Święto Przemienienia Pańskiego jest jednym z najważniejszych świąt dla wyznających prawosławie. Co roku, w sierpniu, na Grabarkę – nazywaną też często „Jasną Górą prawosławnych” – przybywają wierni z różnych miejsc Polski. Przynoszą drewniane krzyże wotywne, okrążają cerkiew na kolanach, następnie modląc się w różnych intencjach wkopują krzyże w lesie wokół kaplicy. Wierni uważają, że bijące u podnóża góry źródło ma uzdrawiającą moc. Wilgotnymi chusteczkami myją twarze i chore miejsca, a leczniczą wodę zabierają do domów.
W 2012 roku siostry z sąsiadującego monasteru, przygotowując miejsce do obchodów uroczystości pracowały jeszcze ciężej niż zwykle, spodziewając się dużej liczby wiernych. Nadzwyczajną mobilizację spowodowała wizyta zwierzchnika rosyjskiej Cerkwi – Patriarchy Cyryla I. Jego obecność w Polsce miała ogromne znaczenie historyczne nie tylko dla prawosławnych, ale również dla katolików. Wśród piętnastu tysięcy wiernych znaleźli się przedstawiciele Kościoła i władz państwa. Cyryl złożył kwiaty pod pomnikiem ks. Jerzego Popiełuszki, a w Warszawie spotkał się z abp Józefem Michalikiem.
Kilkudniowa wizyta miała zbliżyć prawosławnych z kościołem katolickim w Polsce, przywódcy obydwu kościołów nawoływali do zgody, wybaczenia win, zapomnienia dawnych krzywd i pojednania Polaków z Rosjanami.
Otoczenie
Jeśli szukać jednego słowa opisującego Podlasie, z pewnością użyłabym: kolorowe. Wyłaniające się z gęstych lasów złocone i błękitne cerkwie. Zielone, czerwone i żółte krzyże wotywne. Kolory nie pozwalają przejść obok nich obojętnie. Przydrożne kapliczki zachwycają swoją wielobarwnością i są tak różne od tych spotykanych na drogach w innych rejonach Polski.
Religijne akcenty i obrządki mają dla Podlasian ogromne znaczenie, a w ich domach piętrzą się przeróżne dewocjonalia, od medali z ikonami po termometry w kształcie cerkwi.
Tu uroczystość zawarcia ślubu różni się od tej bardziej nam znajomej, w obrządku katolickim. Narzeczeni w dniu zaślubin są koronowani na męża i żonę. Po zaręczynach, które odbywają się tego samego dnia, batiuszka – prawosławny ksiądz – podaje korony dwóm świadkom (mężczyznom) stojącym za młodymi. Następnie odczytywany jest fragment Ewangelii, z księgi opartej na pochylonych głowach młodych. Małżonkowie trzykrotnie piją wino z kielicha trzymanego przez batiuszkę. Pan młody wyjmuje białą chustkę, którą udzielający ślubu przewiązuje obojgu ręce, przykrywa je częścią swojej szaty i trzymając w lewej dłoni krzyż, prowadzi ich trzykrotnie wokół stołu stojącego na środku cerkwi.
Zamawiaczka
Cztery kilometry od Bielska Podlaskiego mieszka Paraskiewa Artemiuk, potocznie nazywana „szeptuchą”. Woli jednak by nazywać ją po prostu Pasza. Swoją profesję nazywa „zamawianiem”.
Pod domem Paszy można spotkać samochody z rejestracjami zdradzającymi, że przyjechali tu ludzie z całej Polski. Wszyscy w nadziei, że zostaną wyleczeni. Czy to modlitwą, rytualnymi obrządkami czy mieszaniną ziół i kredy. Ci, którzy przyjechać nie mogą, dzwonią, piszą, przysyłają zdjęcia, listy. Chorzy proszą o rady i modlitwę w różnych intencjach. Jedni o zdrowie i pomyślność, inni o odczynienie uroków rzuconych przez nieżyczliwe osoby. Potrzebujący widzą w niej zbawienie. Jednak nie wszyscy są tak entuzjastycznie nastawieni do rytuałów odprawianych przez Paraskiewę, a jej małą, zieloną chatę, na końcu wsi omijają szerokim łukiem, bo według prawosławia ten, kto przychodzi do szeptuchy popełnia ciężki grzech i w cerkwi nie ma czego szukać.
Tuż przed zmierzchem wysiadam na białostockim peronie PKP. Stąd czeka mnie jeszcze podróż do Bielska. Dotrzeć do Paszy jest trudno. Z Warszawy to daleka droga, dość niewygodna, dużo przesiadek, ale chorym i potrzebującym pomocy lokalnych znachorek to nie przeszkadza. A ja już na podlaskiej stacji czuję mistyczny klimat regionu,:charakterystyczna architektura wyrastająca pośród kamienic tuż obok parku. Błękitna cerkiew z złotym dachem sprawia, że w powietrzu czuć klimat wschodnich rejonów.
Do Parcewa jeszcze kilka kilometrów, a zrobiło się już późno. Pytam o autobus. „Pani… o tej porze to już żaden nie chodzi. Jutro też nie bo sobota” – słyszę od jednej z podróżnych. Nie poddaję się, szukam postoju taksówek. Znalazłam. W Bielsku jest jeden. Wsiadam i pytam o hotel przy ulicy Inwalidów. Taksówkarz patrzy na mnie chwilę i radzi znaleźć inne miejsce do przenocowania, ale jedziemy do hotelu, a w samochodzie cisza. Po chwili kierowca nie wytrzymuje i wypala: „a pani to do Szeptuchy jedzie, tak? To ja od razu mogę panią zawieźć, bo w soboty one nie przyjmują”. Zdziwiona pytam skąd wie, że przyjechałam do „baby”- „a bo widać, że Warszawianka z pani i bagażu tyle. Do nas to mało kto przyjeżdża z Polski po to żeby Podlasie zobaczyć, wiadomo do kogo chcą jechać. A ja wiem gdzie ona mieszka to panią zawiozę. A jak pani nie chce teraz to jutro przyjadę tylko wcześnie rano, przed piątą bo później to już kolejki”. Grzecznie dziękuję i proszę o zawiezienie prosto do hotelu.
Na miejscu rozmawiam z pracownikiem hotelu. Podpytuję o miejscowe wierzenia, a on mówi, że faktycznie mieszka tutaj sporo kobiet parających się „zamawianiem”. Opowiada o działaniu leczenia. „Ja wiem, że nie wszyscy w to wierzą, ja też nie wierzyłem, ale kiedyś straszne uczulenie miałem, niczym nie dało się wyleczyć, mama zabrała mnie do >>baby<< i pomogło. Leczenie rzadko jednak działa, jak cie w nie nie wierzy”.
Pomogłam, a co miałam nie pomóc
Opowieści mieszkańców potęgują moją ciekawość, więc z samego rana, pakuję aparat i wyruszam w drogę. Po kilku kilometrach z ciężkim sprzętem postanawiam złapać jednak „okazję”. Zatrzymuje się młody chłopak, głośna muzyka, otwarta szyba. Wsiadam do auta, on pyta dokąd jadę. Mówię, że do Parcewa. Chłopak wydaje się być zdziwiony, że z Warszawy przyjechałam do takiej dziury. Kiedy wyjaśniam, że do Szeptuchy, nie pyta o nic więcej. Postanawia tylko, że zamiast zaledwie kilkaset metrów – jak początkowo ustaliliśmy, bo spieszył się do domu – podwiezie mnie prosto do celu. Wysiadam, żegna mnie mówiąc żebym na siebie uważała i niestety dalej muszę radzić sobie sama, bo on nie wie gdzie dokładnie mieszka znachorka.
O drogę pytam mieszkańców okolicy, kierują na koniec wsi. – Taki mały domek przy warsztacie, znajdzie pani – mówią. Znalazłam, ostrożnie wchodzę na podwórko i pukam do drzwi małej, zielonej chatki z drewna. Cisza. Wchodzę na ganek pukam do kolejnych drzwi, tym razem głośniej. Słyszę telewizor, czyli ktoś jest w środku. Po chwili telewizor milknie i słychać kroki, drzwi otwiera starsza, przykurczona kobieta w chustce. Przedstawiam się i mówię wprost po co przyjechałam. Paraskiewa zaprasza mnie do środka, siedzimy kilka godzin na ganku, rozmawiamy, robi się zimno. Żegnam się i zapowiadam swoją wizytę na jutro, bo w soboty Pasza nie przyjmuje chorych. /
Na drugi dzień atmosfera jest już luźniejsza, szeptucha proponuje herbatę, uśmiecha się, żartuje, opowiada o swojej młodości, o nietypowych zdolnościach. Które ujawniły się u niej już jako małej dziewczynce. – Kury leczyłam – mówi – jak jedna skrzydło złamała to opatrzyłam, zrobiłam z patyczków usztywnienie, pomodliłam się, a na drugi dzień już zdrowa była. Później już i do ludzi mnie wołali. Jak kto we wsi zachorował to już wiedzieli do kogo przyjść po ratunek. Z całej Polski zaczęli przyjeżdżać. Z nerwicami z bólami różnymi. Jak proszą to pomagam – opowiada.
Co chwilę naszą rozmowę przerywa telefon. Ci, którzy nie mogą przyjechać dzwonią, pytają co robić, jak się leczyć, proszą o modlitwę.
Pytam o cerkiew bo prawosławni duchowni i szeptuchy raczej za sobą nie przepadają…
– Ja pani powiem…. pop to chce żeby ludzie chorowali, dostanie pieniądze i za pogrzeb i za miejsce na cmentarzu – odpowiada – O mnie mówi czarownica. A jaka ja czarownica jestem? Że ludziom pomagam to czarownica od razu? Pop mnie z cerkwi wyrzucić nie może, bo to nie popa cerkiew tylko Pana Jezusa. A ja się modlić będę, nie może mi tego zabronić. Zresztą raz jego synek zachorował i jak pani myśli do kogo przyszedł? No do kogo? Wstydził się sam poprosić to żonę przysłał do mnie z tym dzieckiem i pomogłam, a co miałam nie pomóc.
Robi się późno. Zaczynam chować sprzęt fotograficzny i już prawie wychodzę, kiedy słyszymy głośne pukanie. – Pewnie przyjechali na zamawianie, ale żeby w niedzielę tu jechali? – dziwi się szeptucha – Może bardzo potrzebujący. Ja modlitwy nie odmówię nikomu – dodaje.
W ganku wita ją małżeństwo. Teresa i Antoni przyjechali z daleka, opowiadają o problemie. – Mąż nie słyszy na jedno ucho i smaku nie ma. A poza tym ostatnio jakoś nam w interesach nie idzie, ktoś chyba urok rzucił… da się to jakoś…? – pytają.
Pasza przystępuje do rytuałów, bierze lnianą ściereczkę, modli się, podpala len, później wylewa wosk i znów się modli. Dziesięć specjalnych modlitw po rosyjsku ma uleczyć i odpędzić zły czar, a wypalony len unosząc się w powietrze zabiera moce, które niepokoją chorego. Na koniec znachorka udziela rad dotyczących diety i leczenia.
Cały obrządek trwa około godziny. Pasza jest zmęczona, wylewa wosk jeszcze trzy razy. Cykl powtarza jeszcze kilka razy, aż żegna gości. Musi odpocząć, bo jutro z samego rana przyjadą kolejni na zamawianie.
Tekst: Magdalena Łukasiak